Miesiąc temu miałem przyjemność bawić przez tydzień w pięknej stolicy Francji. Trochę długo to trwało, ale zdjęcia już gotowe, a także pokusiłem się o kilka słów komentarza. Zapraszam do pierwszej części relacji z Paryża pod tytułem: Jak zgubić się w Paryżu!
Jak zgubić się w Paryżu, czyli moje krótkie wakacje, część I.
Drogi czytelniku! Jeśli chciałbyś się zgubić kiedyś w Paryżu, to nie będzie to w sumie trudne, ale jeśli chciałbyś się zgubić tak, że kopara opada, to potrzebnych będzie Ci kilka rzeczy. A mianowicie: Paryż, dwie mapy tegoż miasta z punktu informacyjnego oraz… JA.
Tak… No właśnie. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Od 13-tego do 20-tego marca bawiłem w Paryżu i okolicach. Nocleg, wikt i opierunek zapewniła mi Marta, której w tym miejscu pragnąłbym po raz kolejny podziękować i dzięki której mogłem odbyć podróż życia. Nie czułem się co prawda jak Donald Tusk w Peru, ale tak daleko jeszcze nigdy nie byłem. Podróż w zasadzie była przyjemna i dosyć ekscytująca – pierwszy raz zdarzyło mi się lecieć samolotem. Radości po ujrzeniu słońca, kiedy samolot wynurzył się z szarych chmur, kłębiących się nad deszczowym Wrocławiem, nie zapomnę długo. W nazywaniu samolotu statkiem powietrznym jednak coś jest. Choroby morskiej nie miałem, ale biały puch rozciągający się pod kadłubem wyglądał przecudnie. Aż miało się ochotę wystawić jakimś cudem rękę i wzburzyć chmurzaste bałwany. Różowy samolot wylądował po ok. 2 godzinach lotu na lotnisku pod Paryżem, a dwie godzinki później byłem już w centrum Paryża, skąd podjęła mnie Marta. Pierwszy dzień to głównie podróż i pierwsze spostrzeżenia, o których jeszcze zdarzy mi się wspomnieć, jeśli dotrwasz do końca.
Z racji, że pomieszkiwałem pod Paryżem, ale nadal w granicach administracyjnych aglomeracji paryskiej, trzeba było do Paryża kawałek dojechać. Moim nowym przyjacielem stał się RER (Szybka Sieć Regionalna). Jeździło się kolejką, napotykało się różnych ludzi i wysłuchiwało się dziwacznych komunikatów z gadułki zamontowanej w każdym wagoniku. W pochmurne niedzielne popołudnie gadułka wydobyła z siebie dźwięk przypominający nazwę stacji Luxemburg, na której tego dnia z Martą wysiedliśmy. Było to przy Ogrodach Luksemburskich, w centrum Paryża. Spacerując po okolicy natknęliśmy się na paryski Panteon oraz jedną z kopii Statuy Wolności, tym razem w czarnym kolorze. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku Wieży Eiffla, z czym wiąże się tytuł owego wpisu.
Mijaliśmy kolejne wąskie, lekko skręcające uliczki usiane pięknymi kamienicami, które wydawały się wszystkie być jednakowe, ale jednak upstrzone były różnymi elementami, które wyróżniały każdą z ogółu. Mijaliśmy kolejne stanowiska z rowerami do wypożyczenia i małe straganiki z owocami oraz kawiarnie, cały czas idąc w kierunku wieży. I wszystko byłoby wspaniale, i wszystko byłoby cudnie, gdyby nie zachciało mi się nie iść na azymut, a zgodnie z mapą…
Podczas wojaży udało nam się dotrzeć do budynku Montparnasse, przez wielu uważanego za równie szkaradnego, co sama Wieża Eiffla. 210 metrów stali i azbestu widocznie góruje nad okolicą złożoną z kilkupiętrowych kamienic oraz restauracji. Po odbiciu w prawo od wspomnianego budynku, zaczęła się nasza gehenna. Do tej pory nie wiemy do końca, jak to się stało, ale zrobiliśmy niezłą pętelkę… Kilkadziesiąt minut marszu po Paryżu zakończyło się wyjściem koło Wieży Montaparnasse, spod której wychodziliśmy… Co prawda z innej strony i w większej odległości, ale i tak witki opadły: – Marta… prowadź…
Ostrzegam wszystkich! Ulice w Paryżu są wąskie, lekko zakręcają, a dość wysoka zabudowa uniemożliwia odpowiednią orientację w terenie. Ciekawe, jak długo Marta będzie mi to wypominać… W sumie to nic wielkiego się nie stało, a ja się nawet cieszę, bo dzięki mojej małej porażce zobaczyłem więcej Paryża, niż było w planach. Wkrótce udało nam się wejść na odpowiedni szlak, minęliśmy nawet Ambasadę RP i wyszliśmy na Pola Marsowe mijając Hotel Inwalidów.
Oprócz Marty towarzyszył mi również Wacek – dla niewtajemniczonych, jest to mój pluszowy miś, którego dostałem na moje pierwsze urodziny. Zrobiony własnoręcznie z jakichś fabrycznych odrzutów, który towarzyszy mi przez całe życie. Spełniłem jego marzenie i ma teraz fotkę spod Wieży Eiffla. Będzie miał co wspominać, chociaż nie wiem, ile zobaczył przez te swoje zwariowane oczyska. W każdym razie przymocowany do plecaka paskami oglądał całą drogę, którą pokonaliśmy tego dnia.
Jaka wieża jest, każdy widzi. Duża, metalowa i strzelista. Czas oczekiwania na wstęp na szczyt wynosił tego dnia ok. 45 minut, więc odpuściliśmy. Zresztą ciężko było się opędzić od różnorakich handlarzy pamiątkami idąc dość szybko przez Pola Marsowe, a co dopiero stojąc blisko godzinę w kolejce.
Gdy podeszliśmy pod wieżę, stała się dość ciekawa rzecz. Akurat wtedy zachmurzone niebo rozstąpiło się i na kilka chwil pokazało się niebieskie niebo, dzięki czemu na zdjęciach nie było totalnego mleka. Gdybym nas nie zgubił, to byśmy tę chwilę przegapili. Ha! I wyszło na moje! Po przekąszeniu francuskich naleśników ruszyliśmy wzdłuż Sekwany w kierunku stacji RER, aby wrócić do domku na obiadek i zasłużony odpoczynek dla naszych stóp. Resztę wieczora spędziliśmy na gotowaniu oraz przeglądaniu zdjęć, natomiast Wacław zapoznawał się z nowym kolegą – Rajmundem.
Ciąg dalszy nastąpi.